Chciałbym już na samym wstępie tej nieprawdopodobnej opowieści zaznaczyć, iż nie jestem biednym obłąkańcem dręczonym halucynacjami potwornymi i nawiedzanym nocami przez duchy swych prastarych wrogów, zaręczam, iż nie rządzi mym umysłem wyobraźnia wybujała, wręcz przeciwnie, zawód mój to psychoterapeuta, a w dziedzinie tej równych sobie nie miałem i czcze przechwałki to nie są! Wiele razy nagradzany byłem za wkład w poznawanie wszelkich zaburzeń psychicznych i ich leczenie, a co za tym, uważano mnie za jednego z najwybitniejszych specjalistów w tej dziedzinie. Każde me badanie okazywało się być odkrywczym, a leczenie skutecznym. Nawet najwybitniejsi i ci, co w swym fachu od dziesięcioleci trwali z chęcią wysłuchiwali mych wykładów i radzili się w sprawach różnych. Wielu mych uczniów trafiło do grona specjalistów światowej klasy, a pacjentów powróciło do rzeszy ludzi „normalnych”, gdzie żyje im się teraz pomyślnie.
Prócz psychoterapii interesowałem się – hobbystycznie – reakcjami zachodzącymi w umyśle ludzkim i za wszelką cenę starałem się dociec, do czego zdolny jest mózg człowieka, co potrafi stworzyć, jak się nim prawidłowo posługiwać i w jaki sposób wykorzystać całą jego moc i potęgę. Przeczytałem stosy ksiąg autorów przeróżnych, artykuły wybitnych znawców i wysłuchałem setek wykładów, ale po dziś dzień nie usłyszałem ani słowy o przypadku, który spotkał mego dawnego pacjenta, pana Williama L., będącego jednocześnie głównym bohaterem tejże dziwacznej historii.
Postanowiono, iż ów osobnika będę leczył ja, gdyż dotychczasowi specjaliści nie potrafili przedstawić żadnych argumentów za tym, iż pan William L. zdrowieje podczas ich opieki, wręcz przeciwnie, jego choroba stale się pogłębiała i jednocześnie wgryzała w dalsze zakamarki umysłu tego biednego szaleńca. Uważano, że jeśli leczenie nie przyniesie żądanych rezultatów w najbliższym czasie, obłąkanie Williama L. będzie nieuleczalne, a on sam stanie się już na zawsze niewolnikiem własnej, chorej wyobraźni.
Szpital psychiatryczny w którym aktualnie przebywał pan William L. położony był na sporym, zalesionym terenie, który kończył się ceglanym murem wysokim, zakończonym drutem kolczastym. Nikt prawa nie miał uciec – jeśli udało by mu się wydostać jakoś z budynku szpitala – poza ogrodzenie okalające ten ziemi kawałek.
Sam szpital wybudowany został z cegieł czerwonych. Zakratowane małe okienka ukazywały sylwetki otępiałych wpatrujących się przed siebie biednych obłąkańców, mających już resztę swego życia spędzić w tym okropnym miejscu. Budynek był to duży, trzypiętrowy o podstawie prostokąta i dachu płaskim. Gdy się tak nań patrzyło zatrwożenie jakieś dziwne człowieka ogarniało.
Taksówkarz wysadził mnie zaraz przy drzwiach wejściowych na podjeździe kostką wyłożonym – że też nigdy czasu nie miałem nauczyć się prawidłowo autem posługiwać! Zmierzyłem jeszcze raz szpital cały wzrokiem i ruszyłem doń wcześniej płacąc za przejazd. Gdy żem tylko na korytarzu głównym się znalazł posłyszałem typowe dla takich miejsc wrzaski, śpiewy i przechadzający się w tą i z powrotem personel w białych fartuchach. Zrazu spytałem w recepcji o drogę do ordynatora i równie szybko schodami wdrapałem się na piętro pierwsze. Korytarz ten był całkowicie zaludniony szaleńcami. Widziałem kobietę niestarą stojącą jak słup soli; wrzeszczącego mężczyznę, którego zaraz uciszyło dwóch ludzi w fartuchach; ach! Straszny to widok, tylu ludzi... Otępiali, bez powodów do życia, wpatrujących się Bóg wie gdzie, idących przed siebie bez wyraźnego powodu... Wtedy jednak ten widok wcale mnie nie przeraził, przeto bywałem w takich miejscach bez przerwy, toć mój zawód jest taki. W każdym bądź razie zrazu przydzielono mnie do pana Williama L., którego leczyć właśnie tu przybyłem... Cele jego pokazał mi jeden z opiekunów – życzliwy bardzo pan, dodać trzeba. Wszedłem doń drzwi otwierając kluczem, który wisiał na ścianie naprzeciw celi.
Biel, biel! W oczy mnie raziła, miękkie białe ściany odbijające we wszystkie strony mały promyk światła wpadający przez zakratowane okno. Pokój ten jednak wyglądał jak normalnie urządzone mieszkanie. Prycza była, drewniany stolik i dwa krzesła na środku celi stały, a przy jednej ze ścian mała szafka, w której William L. przechowywał swoje rzeczy. Zasiadłem na jednym z krzeseł i poprosiłem, by pacjent to samo uczynił naprzeciw mnie na drugim.
Nawet po dziś dzień – a minęło już wiele lat – pamiętam pierwszą rozmowę z Williamem L. Mówił do mnie, a chwilę później zwracał swój wzrok gdzieś w kierunku białej i miękkiej ściany po czym prawił do – tak mi się z początku zdawało – wyimaginowanego towarzysza, zmyślonego przyjaciela, spotkałem się nawet z określeniem „anioł stróż”. W każdym bądź razie już po tygodniu wystawiłem – teraz to wiem – błędną diagnozę. Napisałem wówczas:
„Pacjent cierpi na: psychopatie, a sądząc po halucynacjach, które go nawiedzają, również psychozę. Niemożność nawiązania kontaktów i zaaklimatyzowania się w świecie ludzi ‘normalnych’ sprawiło, iż podmiot badań stworzył wyimaginowanego towarzysza, którego uważa, za swą bratnią duszę. Ponadto ‘sztuczny przyjaciel’ zdaje się być ‘nauczycielem’ pana Williama L., gdyż ten nie potrafi zrobić prawie nic bez uprzedniej konsultacji z tworem własnego, chorego, umysłu. Psychoterapie należy zacząć jak najprędzej...”
Mogłem się domyśleć, iż choroba ta będzie o wiele cięższa do wyleczenia niźli się spodziewałem, ale – stary głupiec! – zignorowałem wszelkie fakty, jak choćby ten, że wielu dobrych specjalistów poległo już na panu Williamie L., ale cóż, zadufanie w sobie i zbyt niska samokrytyka nawet nie dopuszczały do mej głowy myśli o porażce!
Po paru tygodniach mych nieudolnych prób przywrócenia do świata zdrowych pacjenta dostrzegłem, że miast mu się polepszać było coraz gorzej! Czasami gdy wchodziłem do celi pana Williama L. zastawałem go pogrążonego w rozmowie z samym sobą dotyczącej spostrzeżeń na temat pewnej książki. Innym razem pacjent rozmawiając ze swym ‘przyjacielem’ ani myślał przerywać dialogu, by nawiązać go ze mną! Po pewnym czasie podczas konwersacji z chorobą swego umysłu szaleniec w ogóle nie reagował na bodźce dochodzące z zewnątrz. To tak jakby trwał w zadumie wielkiej, z której zbudzić się sam musi. Zaprawdę powiadam, iż wcześniej nigdy nie miałem nieprzyjemności spotkać się z takim przypadkiem dziwacznym. Wszak widywałem już ludzi do granic obłąkanych, ludzi myślących, że są osobami którymi w rzeczywistości nie były, ludzi zatracających wszelkie ludzkie zahamowania, ale przypadek pana Williama L. był czymś zupełnie nowym i zdawało mi się, że wykracza poza naukę psychologii!
Wiele razy starałem się przeprowadzić z nim przyjazną rozmowę, ale cóż z tego skoro, pacjent wyłączał się z niej w połowie, po czym przemawiał do swego zmyślonego towarzysza jakoby nagle znikło wszystko co go otaczało; jakoby nie było miękkich, białych ścian i mnie stojącego w dwumetrowej odległości.
Na początku przebywając w jednej celi z Williamem L. odczuwałem tylko jego obecność, podczas rozmowy uczestniczył tylko on i tylko on na me pytania odpowiadał, z czasem jednak i moje skołatane nerwy poczęły odmawiać posłuszeństwa i po około pięciu tygodniach ciągłego pasma niepowodzeń począłem wyczuwać coś dziwnego. Jakby pan William L. zaczął zarażać mnie swym obłąkaniem. Zdarzało się, iż podczas konwersacji czułem dziwne przytłoczenie, jakby nie tylko oczy mego pacjenta skierowane były w mą stronę, ale wzrok czyjś jeszcze. Czułem się obserwowany i zdominowany przez to dziwne odczucie. Nie potrafiłem się skupić i nie potrafiłem zadawać odpowiednich pytań, które na tyle zainteresowały by mego rozmówcę, że nie kończyłby pogawędki w jej połowie. Nie potrafiłem tego przezwyciężyć! Wszak to jeszcze nic, na początku było tylko przeczucie, ale później działy się rzeczy o wiele gorsze i bardziej przerażające niźli horror najstraszniejszy. Począłem bowiem odczuwać wpierw ruch powietrza, który przeszywał mnie strachem na wskroś i paraliżował niczym chorego, a później – o zgrozo niepojęta! – słyszałem dźwięki. Raz kroki, innym razem kaszlnięcie dobiegające zza mych pleców... Odgłos taki trwał zaledwie sekundę, ale swą mocą potrafił wystraszyć nawet najodważniejszego... Najgorsze było jednak to, że gdy tylko się odwracałem nerwowo za siebie spoglądając, tam nie było n i c!
Okropności tych doznawałem jedynie w obecności Williama L. – i całe szczęście! Postanowiłem, iż dalsze prace z pacjentem w stanie w jakim się znajdowałem były jak najbardziej nie wskazane, więc postanowiłem, że tygodniowy odpoczynek dobrze zrobi i mi i mym zmysłom przewrażliwionym. Miast jednak oddać się kojącemu snu nocami studiowałem książki znawców wybitnych, by dociec skutku choroby Williama L. i zagłębiałem się w jego historię coraz bardziej. Niechaj opowieść o życiu mego pacjenta zostanie jednak owiana tajemnicą, gdyż nie ona jest tu ważna.
Po siedmiu dniach, gdy wróciłem do kliniki zaszła zmiana olbrzymia, można by rzec i przełom, nie jednak w sposób jakiego spodziewałby się ktokolwiek! Zajście, które miało miejsce wykracza poza naukę psychologii, acz dość często dyskutowałem o nim podczas różnych wykładów, których byłem uczestnikiem – na widowni – a dotyczących mego hobby - Potęga umysłu.
Otóż gdy wróciłem po owych siedmiu dniach do kliniki od razu udałem się do celi mego pacjenta. Siedział on już na drewnianym taborecie przy stoliku, zasiadłem więc i ja naprzeciw niego, wyciągnąłem długopis i już miałem coś na kartce napisać, gdy pisak odmówił posłuszeństwa. Jakoż, że William L. bardzo lubił notować coś w swym zeszycie poprosiłem go, by pożyczył mi swe pióro, które notabene mógł przetrzymywać w celi, gdyż nie okazywał żadnych objawów agresji. Zgodził się.
W tym momencie usłyszałem stąpanie, jakoby postać jakaś przemierzyła całą celę wzdłuż. Strach okropny mym ciałem zawładnął, przerażenie nie pozwoliło się ruszyć, a ściśnięte gardło odezwać! Panie Wszechmocny! Czegoż ja byłem świadkiem?! W chwili pewnej ujrzałem, jak z końca komnaty za Williamem L., gdzie też była jego prycza, ku mnie zmierza długopis... Płynął w powietrzu jakoby niósł go ku mnie niewidzialny osobnik. Patrzyłem na tą scenę z niepojętym strachem w oczach!
- Niechaj mnie kto przebudzi, jeśli to sen! – pomyślałem.
Pisak ów począł się zniżać, aż wreszcie ułożył się wolno na blacie stołu. Patrzyłem na niego jeszcze przez kilka długich minut nie mogąc wyksztusić z siebie ni słowa, starałem się poukładać to wszystko w głowie, ale gdy tylko myślałem o zjawisku owym dopadało mnie uzasadnione przerażenie, to tak jakby rozmyślać o kosmosie i starać sobie wyobrazić jego nieskończoność. Gdy żem się przebudził z odrętwienia William L. już rozmawiał ze sobą samym. Z szybkością olbrzymią wyskoczyłem zza stołu przewracając przy tym krzesło i wybiegłem z celi. Trzasnąłem drzwiami i już na korytarzu kliniki przylgnąłem do ściany i zastygłem znów w bezruchu dysząc przy tym ciężko.
Wiele razy czytałem i dyskutowałem o telekinezie, ale nigdy nie byłem jej świadkiem! Umysł ludzki, jest na tyle wspaniałym narzędziem, że potrafi czynić cuda! Człowiek umie wykorzystać jedynie dziesięć procent jego potencjału... Co gdyby pan William L. nauczył się korzystać z większej jego mocy? Nauczył się telekinezy, czyli czegoś co jest w zasięgu umysłu każdego człowieka, a jednocześnie darem dla tych nielicznych. Gdy poukładałem sobie to wszystko w głowie wróciłem do celi, by kontynuować badania. Musiałem wszak poczekać kilka długich chwil, by pacjent mój powrócił do stanu świadomości...
- Panie Williamie. Przepraszam bardzo, ale czy mógłby mi pan podać ten długopis? – wskazałem nań palcem, po czym rzuciłem nim w kąt.
Pacjent wstał z krzesła, przemierzył całą celę po czym wrócił z długopisem w ręku.
- Nie. Nie rozumie mnie pan. Tak jak pan to wcześniej uczynił.
- Ależ pan zabawny doktorze! Przeto wcześniej to nie ja.
- A któż?
- Ano on! – i wskazał palcem na n i c , albo jak kto woli, na powietrze tudzież ścianę...
- Ach tak! – szybko przemyślałem, jako posiadałem umysł błyskotliwy i przenikliwy – Więc czy on mógłby mi podać długopis? – i znów cisnąłem nim w kąt.
- Czemuż by nie?
Po raz drugi ujrzałem jak długopis począł unosić się nad ziemią i zmierzać ku mnie. Fantastyczny widok był to! Widok, który poruszył mym umysłem... Jednocześnie przerażało mnie to. Chciałem już o coś zapytać, gdy spostrzegłem, iż William L. pochłonięty jest rozmową.
Zdarzenie to zmusiło mnie do podjęcia odpowiednich kroków. Po pierwsze poprosiłem o przeniesienie pacjenta z celi „małej” do celi „dużej” – położonej w piwnicach szpitala, gdzie znajdowały się specjalistyczne narzędzia i gdzie nikt nie będzie w badaniach przeszkadzać. Drugą ważną decyzją było powiadomienie wszelkich znakomitości świata nauki – których byłem przyjacielem – o mym odkryciu, jednocześnie prosząc ich o pomoc i zachowanie wszelkich szczegółów badań jedynie dla swej wiedzy! Tak więc przypadek pana Williama L. stał się tajemnicą tych kilku osobistości, nie chciałem się dzielić mym odkryciem z nikim komu bym nie ufam. Poza tym za wszelką cenę chciałem po raz kolejny zadziwić świat i figurować na pierwszych stronach gazet poczytnych jako odkrywca czegoś co swym fenomenem wykracza poza wszelkie racjonalne rozumienie.
Wnet do pracy – jako moi pomocnicy - stawili się: profesor Shumann – światowa znakomitość w badaniach telekinezy ograniczającej się głównie do wyginania łyżek; profesor Standford – psycholog, który miał do czynienia już z „wyimaginowanymi przyjaciółmi”; profesor Dayton – interesujący się zjawiskami nadprzyrodzonymi; profesor Bussin – znamienity znawca działań ludzkiego umysłu; profesor Greet – psychoterapeuta i znawca hipnozy oraz profesor Count – również badacz zjawisk zachodzących w umyśle ludzkim. Byli to najwięksi znawcy w swych dziedzinach.
Razem badaliśmy pana Williama L. wiele tygodni. Staraliśmy się dociec jak też jego umysł działa w stanie ‘rozmowy’, jak przenosi przedmioty w powietrzu za pomocą siły woli – wtedy jeszcze nikt z nas nie znał prawdy. Okazało się, iż jego mózg za każdym razem pracuje jak najbardziej poprawnie, co zadziwiło nas najbardziej. Szaleniec we wnętrzu umysłu zachowywał się zupełnie jak każdy z nas. Tylko podczas ‘nieświadomości’ lub jak kto woli ‘rozmowy’, urządzenia wykazywały zmniejszenie wykorzystywania potencjału umysłu i jakby stan snu, do tej pory nie zgłębiłem mistycyzmu tego zajścia, choć od wielu lat staram się dociec, czy ma to związek z potęgą umysłu Williama L.
Gdy jednak nasze badania nie dawały rozwiązania, na niemal żadne z pytań postanowiliśmy wykorzystać niekonwencjonalny pomysł profesora Greet’a i wprowadzić w stan hipnozy pana Williama L..
Ułożyliśmy więc pacjenta na wygodnym fotelu o obiciu skórzanym i rozpoczęliśmy eksperyment. Profesor Greet nastawił metronom leżący na małej szafeczce nieopodal, wyją z kieszonki marynarki wahadełko i począł poruszać nim przy oczach pana Williama L.. Ten śledził go wzrokiem... W prawo i w lewo... W lewo i w prawo... W prawo i w lewo...
- Proszę wziąć głęboki oddech i wolno wypuścić powietrze... – Pacjent słuchał poleceń profesora.
- Cyk... cyk... cyk... cyk... cyk – miarowe cykanie metronomu.
- Proszę się odprężyć, dać odpocząć wszelkim mięśniom... Tak, czuje się pan wspaniale. Jest wygodnie, ciepło... Powieki stają się coraz cięższe... Cięższe... A ciało śpiące... Jest pan zmęczony... Niech pan zamknie powieki... Jest tak wygodnie... Niech pan słucha mych poleceń, niech pan słucha naszych pytań... Będzie pan spał, ale również nas słuchał i odpowiadał... Niech pan zaśnie...
Głowa pana Williama L. opadła.
- Jest teraz w stanie hipnozy. Umysł może skoncentrować wszystkie siły, na błądzeniu pośród zakamarków mózgu w poszukiwaniu tego czego nam trzeba. - powiedział do nas profesor Greet. – Czy słyszysz nas Williamie? Odpowiedz.
Cisza, cisza totalna. Po chwili jednak pan L. odpowiada.
- Tak słyszę.
- Dobrze. Powiedz nam Williamie co jest powodem twej rozmowy z samym sobą?
- Ja nie mówię sam do siebie.
- W takim razie do kogo?
- Do stworzenia, które do życia powołałem.
- Stworzenia?!
- Tak, stworzenia, gdyż nazwać człowiekiem tego nie można, acz z zamierzenia bytem ludzkim być miało. – słowa jego zaś niosły się echem po całym pokoju przeszywając nas dreszczem!
W trakcie rozmowy profesora z Williamem L. wyczułem jakąś dziwną siłę, nikt inny zdawał się tego nie zauważać. To było porównywalne z uczuciami, których doświadczałem będąc z pacjentem sam na sam. Czułem całym ciałem, że prócz nas jest tu ktoś lub coś jeszcze. Nerwowo obracałem się we wszystkie strony poszukując czegokolwiek dziwacznego!
- Williamie... Teraz postaramy się usunąć to stworzenie z twojej głowy.
- Ależ on nie siedzi w mojej głowie...
- A gdzieżby?
- Poza nią... Na początku rzeczywiście był we mnie, ale później uwolniłem go.
- Uwolniłeś?
- Tak. Już niedługo będziemy dwoma zupełnie innymi bytami... Gdy tylko proces dobiegnie końca.
- Williamie. Powstrzymaj to! On ci nie jest potrzebny. Rozumiesz?
- Rozumiem.
- Gdy się go pozbędziesz, będziesz zupełnie zdrów.
- Rozumiem.
- Teraz. Wymaż go.
Na twarzy pana Williama L. pojawił się jakiś nieprawdopodobny grymas. Coś okropnego. Jakby ból pomieszany z totalnym przerażeniem.
- Nie mogę! Nie kontroluje go! – wrzasnął William L. rzucając się spazmatycznie w fotelu.
W pomieszczeniu nagle zaczęło się coś dziać. Żarówki poczęły wybuchać, a jasność znikać... Dziwny wiatr pojawił się w zamkniętym pokoju czochrając nasze – w większości siwe – fryzury. Zamęt totalny, nikt nie wiedział co się dzieje.
- Jezu Chryste! – wrzasnął profesor Dayton.
Zerknąłem tam gdzie i on spoglądał i ujrzałem zjawisko straszne! Jeden ze stołów począł się unosić ku sufitowi, jakoby dźwigała go istota niewidzialna. W tym samym czasie w pokoju zrobiło się już zupełnie ciemno i straszny obraz mi z przed oczu zniknął. W pewnym momencie poczułem jak kant stołu musnął mą głowę, rozcinając skórę na czole. Mebel uderzył profesora Shumanna, który upadł nieprzytomny i przygnieciony nim do podłogi.
- Jego umysł się broni za pomocą telekinezy! – wrzasnął Greet błądzący gdzieś w ciemnościach.
Jedna z lamp poczęła migotać przeraźliwie, to raz odsłaniając spowite przez mrok pomieszczenie, to znowuż na powrót zalewając je ciemnością. Dojrzałem, że nad ziemią unosił się już kolejny stolik.
Wtedy wydarzyło się coś, co na zawsze zmieniło nasze życie. Nagły błysk rozświetlił wszystkie ściany, błysk, który sprawił, że musieliśmy przymknąć oczy, by nie oślepnąć od jego jasności! Później tysiące małych światełek poczęło wydobywać się ze ścian i zmierzać ku środkowi sali łącząc się w jedno wielkie światło... Z tych maleństw powoli poczęła się tworzyć sylwetka, jakby ludzka... Jednak nie był to człowiek, a stworzenie odrażające. Bestia piekielna poczęta w najdalszych otchłaniach Świątyni Zła! Stwór ten dzierżył nad sobą stół... Widziałem jego potężne, napięte mięśnie i ślepia odrażające nie przejawiające żadnego ze znanych mi uczuć. Ryk jego niósł się echem po komnacie przerażając samym swym demonicznym obrzydlistwem!
Zgroza ogarnęła nas wszystkich! Bezruch był totalny... Serca nasze biły z szybkością olbrzymią, a w oczach pojawił się strach niepojęty!
- On jest zbyt potężny! – wyjęczał pan William L. nadal pogrążony w hipnozie. – Nie potrafię już go powstrzymać!
W przypływie odwagi do umysłu mego wpadł pomysł jak powstrzymać b e s t i ę.
Podbiegłem szybko pod swą teczkę leżącą przy ścianie nie zwracając uwagi na rzecz stojącą na środku pokoju, otworzyłem ją i chwilę weń grzebiąc odnalazłem przedmiot poszukiwań! Ścisnąłem rączkę rewolweru – który kupiłem z obawy przed byłymi pacjentami - i skierowałem jego lufę w stronę potworności. Pierwszy pocisk minął celu, drugi również, trzeci trafił, ale zdawał się nie wyrządzić żadnej krzywdy stworzeniu, to natomiast do tej pory zastygłe w bezruchu poczęło brnąć do przodu! W naszą stronę! Na miłość boską, cóż to był za widok! Ogromne cielsko tego czegoś zmierzało na dwóch uginających się pod wpływem ciężaru nogach zbliżając się nieubłaganie. Szedł wolno, ale zdawało się, że w każdej chwili jest w stanie ze zwierzęcą drapieżnością rzucić się na któregoś z nas! Cóż miałem zrobić?
W sali panowała cisza, nikt nie potrafił wydobyć ze swego gardła ściśniętego przerażeniem żadnego dźwięku! Wiatr szalał po pomieszczeniu niosąc ze sobą jakieś kartki papieru. Ja zaś w przypływie rozpaczy przyłożyłem pistolet do skroni pana Williama L. i pociągnąłem za spust. Głowa odskoczyła z ogromną szybkością, zdawało mi się nawet, iż słyszałem zgrzyt pękającego kręgosłupa, a czerwona posoka chlusnęła na ścianę i twarze dwóch towarzyszy... Małe płomienie wcześniej krążące po sali jeszcze chwilę unosiły się w powietrzu, ale zaraz potem poczęły wygasać, jeden po drugim pozostawiając po sobie małe dymki, które wkrótce również rozpłynęły się w powietrzu. Bestia rozpadła się w miliony miniaturowych gwiazd zaraz wygasających. Nie pozostał po niej żaden ślad, jakby nigdy nie istniała. Stół, który jeszcze przez chwilę unosił się w powietrzu upadł na ziemię i roztrzaskał się.
Żaden z towarzyszy mych badań nie ucierpiał poważnie, ale również żaden nigdy już nie wspomniał o zdarzeniach mających miejsce w klinice. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, iż pan William L. w przypływie szału napadł nas i nie pozostało już nic innego, jak go zastrzelić. Jakoż, że byliśmy osobistościami znanymi i godnymi zaufania policja nawet przez chwilę nie wątpiła w wypowiadane przez nas kłamstwa. Sprawa szybko ucichła i znikła z pierwszych stron gazet.
W późniejszej przyszłości wiele razy próbowałem udowodnić, iż umysł ludzki, jest na tyle silnym i zagadkowym narzędziem, że za jego pomocą można stworzyć nawet żywą istotę, tym samym za każdym razem wystawiałem się na pośmiewisko i stałem się przedmiotem kpin. Żaden z obecnych przy dziwnym zdarzeniu profesorów nigdy nie potwierdził mych słów, woleli milczeć niż zostać posądzonymi o szaleństwo.
A cóż ja wywnioskowałem? Obłąkanie pana Williama L. jest faktem niezaprzeczalnym. Według mnie wierzył on na tyle silnie w swój twór, iż urzeczywistnił go, acz było to procesem długim i mozolnym. Nie jestem w stanie odpowiedzieć, czy tylko obłąkaniec umie wierzyć w coś równie mocno. Jeśli umysł szaleńca potrafi stworzyć istotę żywą, cóż potrafiłby - przy odpowiednim wytężeniu i pragnieniu - urzeczywistnić umysł geniusza? William L. wspominał, że stworzenie to miało być człowiekiem, ale człowiekiem nie było. W trakcie pisania tej opowieści wiele razy przez głowę przewinęły mi się biblijne motywy stworzenia Świata... Czy możliwym jest, by człowiek dorównał kiedyś Bogu? Jeśli obłąkany William L. potrafił stworzyć istotę podobną do człowieka, to każdy jest do tego zdolny. Pytanie tylko: W jakim stanie umysłowym? Ja już od niemal dziesięciu lat próbuję za pomocą siły woli powołać do życia nową istotę, bliski jestem odkrycia w miarę logicznego rozwiązania ‘procesu stworzenia’ w którym biorą udział zarówno zjawiska fizyczne jak i reakcje chemiczne. To małe moje zboczenie, któregoś dnia na pewno doprowadzi mój umysł wprost do sideł szaleństwa...