Szczypała jeszcze rana rozciętej wcześniej w walce skórze. Śnieg przyczepiał się i nadawał taką masę, że trudno poruszało mu się przez zaspy. Swiatło księżyca odbijało się od pokrytych białym puchem drzew i łąki. Biegł w górę, między pniami, pod gałęzią, na skałę. Potem na następną i następną. Ciągle padał ostry śnieg z deszczem i tłukł w oczy, przez co nie wiele widział. Na tyle dużo, żeby poruszać się we właściwą stronę. Gwiazdy też mogły wyznaczyć mu drogę ale on ich nie widział, nie znał ich, były zawsze i nigdy niczemu mu nie służyły. Wpadł pod sosnę i kiedy przemknął między jej gałęziami obsypał się na niego śnieg. Otrzepał się i biegł dalej. To była chwila, w której już powinien być na miejscu. Tępo rozgrzewało go mimo wiatru i mokrego śniegu spadającego jakby zewsząd. Radość ogarnęła go, kiedy dotarł na miejsce. Nie było czasu, żeby się radować. Wybiegł na najwyższą skałę i zaczął wyć. Księżyc nagle wychylił się z wyłomu w chmórach i oświetlił całą dolinę. Wtedy rozległo się wycie z różnych stron. I cała dolina wyła, w wielkiej, wilczej, śpiewnej harmonii.